Świadectwo nawrócenia – Jolanta Naumowicz

31 stycznia 2018
...
2 749 Views

ŚWIADECTWO MOJEGO NOWEGO NARODZENIA

Chciałabym Wam Kochani zaświadczyć o moim osobistym spotkaniu z Bogiem. Zdarzyło się to w wakacje 1991 roku. Miałam wtedy 25 lat i całe życie przed sobą, a właściwie, to już miałam dość życia w takiej postaci, jaką dotychczas poznałam. Myślicie, że ćpałam, piłam, itp.? Nic w tym stylu. Byłam pobożną, porządną, wrażliwą dziewczyną z zasadami, która nijak nie umiała odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Ale może zacznę wszystko od początku.

Urodziłam się i wychowałam w przeciętnej katolickiej rodzinie w Gołdapi, która jest niewielkim miasteczkiem turystyczno-uzdrowiskowym na Mazurach. Z mojego dzieciństwa mam dwojakie wspomnienia. Z jednej strony pamiętam beztroskie zabawy z rówieśnikami na podwórku do późnej nocy, a z drugiej strony bardzo nerwową atmosferę w domu spowodowaną nadużywaniem przez ojca alkoholu, po którym bywał agresywny do tego stopnia, że niejednokrotnie trzeba było w nocy uciekać z domu do sąsiadów, ratując w ten sposób życie. Moja mama po każdej kolejnej awanturze wszystko ojcu wybaczała i następnego dnia zdawała się nic nie pamiętać. Tylko że jej było łatwiej, bo ona miała już ukształtowaną psychikę, a moja psychika i mojej starszej siostry dopiero się kształtowała. Czy miało to wpływ na moje życie? Myślę, że tak. Ta sytuacja w domu spowodowała, że wchodząc w dorosłe życie nie byłam lekkoduchem. Miałam już bagaż doświadczeń wyniesiony z domu. W sobie zauważałam w tym czasie jakby dwie natury. Jedna była pogodna, pełna poczucia humoru, zabawna ( tylko w zaufanym gronie). Druga była zdystansowana, poważna, analityczno-reflesyjna. W liceum, w okresie dorastania, pojawił się u mnie niepokój egzystencjalny. Był on bardzo silny i niczym nie dawał się zagłuszyć. Zaczęłam szukać odpowiedzi na pytania dotyczące sensu mojego życia: dokąd idę? , po co robię to co robię?, jaki to ma sens? itp. Odpowiedzi szukałam wszędzie, a najbardziej utożsamiałam się z poezją śpiewaną. Sama też tworzyłam wiersze. One powstawały gdzieś głęboko we mnie i były jakby wołaniem do Boga. Czasami w środku nocy budziłam się, żeby przelać na kartką gotowe arcydzieło, po napisaniu którego czułam się spełniona, jakbym coś urodziła. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, ale teraz patrząc z perspektywy czasu na te moje „wypociny”, mogę jednoznacznie stwierdzić, że co prawda tworzone były pod inspiracją, ale niestety w duchu depresyjnym i w poczuciu beznadziei, bo takie było moje w tym czasie postrzeganie rzeczywistości.

W poszukiwaniu Boga, po maturze pierwszy raz pojechałam z koleżankami na oazę. Było to w Nowym Bystrym u podnóża Gubałówki. Sceneria przepiękna, mili ludzie, a ksiądz prowadzący, moderator diecezji lubelskiej zdawał się coś o Bogu wiedzieć, bo właśnie uniknął śmierci w jakimś bardzo niebezpiecznym wypadku. Co robiły dziewczyny z Gołdapi na lubelskiej oazie? Otóż moja siostra w tym czasie studiowała psychologię na KUL-u, więc tam zgłaszała nas do wyjazdu. Ksiądz był rzeczywiście nietypowy, bo oprócz zaplanowanych spotkań robił nam nabożeństwa dziękczynne, przebłagalne, wstawiennicze itp. Coś we mnie drgnęło na tamtych spotkaniach. Po przebłagalnym czułam, jakby jakiś ciężar spadł mi z pleców. Wróciłam do domu i przez pewien czas jechałam na emocjach pooazowych. Nawet moi rodzice zauważyli zmiany. Stałam się posłuszna, chętna do pomocy, taka odmieniona. Była to jednak zmiana nietrwała, takie jakby muśnięcie. W następne wakacje znowu pojechałam na oazę, tym razem II stopnia, czyli w oparciu o Stary Testament. Pamiętałam to pozytywne doznanie z poprzedniej i bardzo chciałam przeżyć to ponownie. Niestety ten wyjazd okazał się porażką. Głównie dlatego, że nic nie rozumieliśmy ze Starego Testamentu, ksiądz był totalnie oderwany od rzeczywistości, diakon był prymitywnym cwaniakiem, animatorzy niekompetentni, a my z tego wszystkiego zamiast chodzić na szkoły liturgiczne i uczyć się o obrusach na ołtarzu, chodziliśmy na jagody do lasu za kaplicą. Najbardziej żałowałam jednak, że nie trafiłam do grupy w sąsiednim domu, w którym była baptystka z Puław. Zadawała podobno animatorom mnóstwo pytań, na które nie potrafili odpowiedzieć. Po tej oazie wróciłam do domu powiedzmy „ rozbita”.

Życie jednak toczyło się dalej. Nauka wypełniała mi większość czasu i tak upłynął kolejny rok. Znowu wakacje i znowu oaza. Tym razem studencka, w górach, w Kacwinie. To był dopiero zlepek. Oazę prowadził jakiś gość prawosławny, nauczał jakiś dziwny chłopak z Gdańska, który wróżył z dłoni i z charakteru pisma, animatorzy zabronili grać na gitarach, bo orzekli, że gitara nie jest instrumentem liturgicznym i że Bóg nie lubi gitary, jakiś chłopak cały czas chodził na boso i przedstawiał się jako św. Franciszek, no po prostu dom wariatów. Ale był też aspekt pozytywny. W budynku oazowym na najwyższym piętrze po godz. 22, w konspiracji i przy świecach, gromadzili się ludzie i podobno modlili się językami. Niestety było to tylko dla wtajemniczonych i mimo, że bardzo mnie to interesowało, było dla mnie niedostępne. Po tej oazie miałam zamieszanie w głowie.

Zaczęłam już wtedy pracować w szkole ( uczę klasy 0-3) i będąc w rodzinnej miejscowości postanowiłam działać przy lokalnym kościele, bo był to jakiś sposób na życie, no i myślałam, że w ten sposób będę może bardziej podobać się Bogu. Przygotowywałam młodzież do mszy młodzieżowych, śpiewałam w chórze kościelnym, ogólnie rzecz biorąc wiodłam pobożne życie. Wtedy też zaczęłam widzieć rozjazd pomiędzy codziennym życiem ludzi ( profanum) i niedzielnym kościelnictwem (sakrum). Zaczęła docierać do mnie świadomość tego rozdwojenia, że ludzie wypowiadają mnóstwo słów, których nie rozumieją i w które w ogóle nie wierzą. Nie chciałam, żeby tak samo wyglądało moje życie. Pomyślałam więc, że zrobię wszystko, żeby nie należeć do tego bezimiennego tłumu, powtarzającego jakieś religijne, niezrozumiałe, nadęte sformułowania. Przyszło mi na myśl, że skoro tyle milionów ludzi regularnie uczestniczy we mszy, to musi być w niej jakiś głębszy sens i ja ten sens odkryję. Koncentrowałam się na mszy do granic możliwości z nadzieją, że zrozumiem sens wypowiadanych w niej słów. Niestety moje myśli odlatywały co chwilę. Wyszłam z kościoła po tym wysiłku umysłowym i zastanawiałam się czy ze mną jest coś nie tak, że pomimo wyższego wykształcenia nie ogarniam kontekstu mszy, czy co gorsza w tym sensu nie ma. Czasami po tych usilnych, ale bezowocnych próbach ogarnięcia tematu zostawałam pół godziny po mszy i modliłam się szczerze do Boga mówiąc, że nic z tego nie rozumiem i że nic tu się kupy nie trzyma. Moja frustracja się pogłębiała.

Pojawiła się kolejna okazja do wyjazdu na oazę, tym razem dla pracujących, do Ignatówki koło Zamościa, z tym samym księdzem, z którym byłam na pierwszej oazie. Byłam podekscytowana, bo ten człowiek sprawiał wrażenie, że coś wie o Bogu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że on nie znał odpowiedzi praktycznie na żadne pytanie, że nerwowo szukał czegoś w swoich brewiarzach, animatorki były tak zagubione, że właściwie jedynie na leczenie się nadawały, a uczestnicy oazy byli totalnie niewierzący. Oczywiście było wszystko: pascha, odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych i pełno zewnętrznych religijnych rytuałów, które zupełnie nic nie wnosiły do życia. Do domu wróciłam załamana, bo z każdym kolejnym wyjazdem okazywało się, że prawda jakby się ode mnie oddala zamiast przybliżać. Prowadziłam więc świeckie porządne według mnie życie, a wewnątrz cierpiałam z powodu pustki i zagubienia. Miałam rozdartą duszę, bo nie pasowałam do świata, a świat nie pasował do mnie. I całe szczęście. W międzyczasie zostałam zaproszona na ewangelizację do Domu Kultury i tam się ze mną modlono, ale nic się nie wydarzyło ( przynajmniej mi się tak wydawało).

Wiosną 1991 roku doszłam w swoim życiu do miejsca, w którym dramatycznie zaczęłam wołać do Boga: „Boże, jeżeli jesteś, objaw mi się osobiście, bo to wszystko co mnie otacza nie ma sensu”. Wołałam tak przez miesiąc. Całe noce płakałam wołając do Boga, a rano zapuchnięta szłam do pracy. Wiedziałam, że to już poważna sprawa, bo straciłam motywację do życia i wszystko zdawało się nie mieć sensu.

W tym czasie mój kolega z klasy, który nawrócił się niedawno, wiedząc o tym, że poszukuję Boga, przyszedł do mnie do domu ze swoją żoną i głosił mi ewangelię, ale wyśmiałyśmy go z koleżanką. Bóg słyszał moje wołanie i w odpowiedzi posyłał ludzi, których niestety ignorowałam.

Na szczęście w wakacje pojawił się w naszym mieście namiot ewangelizacyjny. Wychodząc pewnego razu z kościoła katolickiego powiedziałam znajomym, że idę zobaczyć co się tam pod namiotem dzieje. Syn organisty powiedział, że najpierw trzeba wziąć spluwę i ich wszystkich wystrzelać, co tylko upewniło mnie w przekonaniu, że słuszna jest moja decyzja o wyprawie pod namiot. Przyznam, że stoczyłam ze sobą walkę zanim tam weszłam, głównie dlatego, że WE WŁASNYCH OCZACH byłam bardzo SPRAWIEDLIWYM człowiekiem i uważałam, że przy takim poziomie pobożności nic mi nie potrzeba. Usiadłam z tyłu, zacisnęłam pięści i tak siedziałam. Śpiewane tam jednak pieśni i spontaniczność ludzi bardzo mnie dotykały. Pod koniec ewangelista powiedział, że jest jedna osoba, która walczy ze sobą, czy oddać życie Jezusowi. Coś mnie jakby popchnęło do przodu. Poszłam i powiedziałam, że chciałabym się modlić o odnowienie życia z Bogiem. Kiedy zaczęto się o mnie modlić, Duch Święty przyszedł do mnie z tak silnym przekonaniem o grzechu, że stałam i przez godzinę płakałam. Po prostu pękłam i wylało się ze mnie morze łez. Zobaczyłam w duchu, że moja sprawiedliwość przed Bogiem była jak obrzygane ubranie, że byłam bez Jezusa zgubiona na zawsze, że byłam brudna i potrzebowałam kogoś, kto by ten brud ze mnie zmył. Nie wiedziałam, co się dzieje. Coś mi się w środku zmieniło, jakby ktoś włączył światło. Nie miałam pojęcia, że się na nowo narodziłam. Potem jeszcze pewna siostra wzięła mnie za namiot ( ta sama, która modliła się ze mną na poprzedniej ewangelizacji ) i poprosiła Boga, żeby dał mi przeżyć coś, czego nigdy w życiu nie doświadczyłam. No i przeżyłam. Kiedy wracałam do domu po godz.22 miałam wrażenie, że moje wnętrze się świeci ( Jezus jest światłością). Na ulicy nie paliły się lampy, a ja rozglądałam się na prawo i lewo i zastanawiałam się, czy wszyscy widzą, że mi się wnętrze świeci. Zaszłam do domu, otworzyłam biblię i stwierdziłam, że wszystko nagle z niej rozumiem ( na oazie nie rozumiałam praktycznie nic, mimo że bardzo chciałam). Wszystko zaczęło układać się jak puzzle. Wiedziałam już, że jest to list skierowany osobiście do mnie. Kiedy przeczytałam: „ Umiłowani święci w Chrystusie Jezusie”, to miałam stuprocentową pewność, że to ja jestem tą świętą. Następnego dnia, kiedy wybrałam się do miasta, zauważyłam że wszystko wokół ma jakieś inne kolory i miałam wrażenie, że idę lekko nad ziemią, bo tak duży ciężar spadł z moich pleców. Po miesiącu dopiero dowiedziałam się, że się na nowo narodziłam. Wtedy też przeżyłam chrzest Duchem Świętym i zaczęłam modlić się językami.

Minęły wakacje, namiot wyjechał, ja narodziłam się z Bożego Ducha i co dalej. Tyle lat wiernie służyłam w kościele katolickim, z racji wykonywanego zawodu byłam szanowaną osobą publiczną, więc jak teraz żyć, oto jest pytanie. Pytałam Boga co mam robić. Mimo, że nawiązałam już kontakt z okolicznym zborem zielonoświątkowym, nadal chodziłam do kościoła katolickiego. Pewnego razu szłam na niedzielną mszę i cały czas wołałam do Boga, żeby mi odpowiedział co mam robić. Stanęłam przy drzwiach w kościele i wyraźnie usłyszałam głos: „ Bo Ja Pan Bóg twój uczę cię tego, co ci wyjdzie na dobre na pewno i poprowadzę cię drogą, którą masz iść” (słowa piosenki) i czułam jakby ktoś położył mi rękę na klatce piersiowej i dosłownie wypchnął mnie z budynku kościoła. Wyszłam, a właściwie zostałam stamtąd wydmuchnięta i nigdy więcej tam już nie wróciłam. Nawet powieka mi nie drgnęła, kiedy opuszczałam to miejsce. Później dopiero zaczęłam dogłębnie studiować doktryny katolickie, porównywać je z biblią i z przerażeniem stwierdziłam, że dominuje w nich tradycja, która bardzo daleko odbiega od treści Pisma Świętego. Jest to mieszanka treści starotestamentowych, do których została dołączona nowotestamentowa ofiara Jezusa i powstał z tego tragiczny zlepek. Zrozumienie tego połączenia nie jest możliwe dla przeciętnego zjadacza chleba i dlatego kościół katolicki nazywa to wielką tajemnicą wiary, a frustratom którzy próbują to zrozumieć, radzi zająć się tzw. „życiem”.

Moja średnio katolicka rodzina, która śmiała się ze mnie, kiedy chodziłam często do kościoła katolickiego, nagle poczuła się trochę zaniepokojona. W domu nic nie powiedziałam od razu, bo nawet nie umiałam tego słowami określić, co wydarzyło się w moim życiu. Moja mama coś podejrzewała, bo kiedy pojechałyśmy razem na wczasy do Międzyzdrojów, to nic mnie tam nie interesowało, tylko pochłaniałam dosłownie Nowy Testament, który wzięłam ze sobą. Po prostu nie mogłam się go „najeść”. Po powrocie z wczasów jednak rozpracowała mnie i musiałam wyznać jej prawdę. Było straszenie, odgrażanie, manipulowanie itp. Powiedziała, że mam jakąś heretycką biblię i dlatego tak mi się stało. W nerwach chciała spalić moją biblię, więc jedynym miejscem, w którym mogłam bezpiecznie czytać Słowo Boże była łazienka. W końcu moja mama zabrała mi biblię, wzięła ją razem z katolicką tysiąclatką do pracy i siedząc w biurze zamiast robić bilans w weterynarii, sprawdzała obie biblie słowo po słowie. Jakież było jej zdziwienie, kiedy okazało się, że w obu tych bibliach jest praktycznie to samo. Przyszła do domu i podirytowana oddała mi moją. Powiedziałam jej, że obie biblie różnią się niewiele, a jej problem polega na tym, że ona nie wierzy w to, co jest w nich napisane.

Z ojcem nie poszło już tak łatwo. Kiedy fakt mojego nawrócenia dotarł do jego świadomości, myślałam że umrze. Zrobił się blady, zamarł po prostu. Powiedział, że to dla niego największa hańba i że do końca życia będzie się za mnie wstydził przed sąsiadami. Zrozumiałby, gdybym zaszła w nieślubną ciążę, ale nawrócenie nie mieściło mu się w głowie. Spodziewałam się, że mnie wygoni z domu, więc na wszelki wypadek spakowałam swoje rzeczy, ale za radą starszych wierzących sama domu nie opuściłam, tylko siedziałam ubrana i czekałam, aż mnie wyrzuci siłą. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło i tak dzień pierwszy minął. Potem z bólem powoli przyzwyczajał się do nowej sytuacji.

Moja siostra będąc w silnej depresji po ukończeniu psychologii na KUL-u nawróciła się w niedługo po mnie i Bogu za to dziękuję.

Zanim przyszłam świadomie do Boga byłam zmęczona powszechnym wypowiadaniem słów bez wiary i zrozumienia. Znałam praktycznie wszystkie piosenki śpiewane w zborach, a nauczyłam się ich w kościele katolickim. Po moim nowym narodzeniu przychodziłam w szczerości do Boga i mówiłam np. „ Boże, wszędzie słyszę, że Ty jesteś Ojcem, ale to dla mnie nic nie znaczy, chcę mieć tego doświadczenie, chcę żeby to było prawdą w moim duchu” i tak było ze wszystkim. Chciałam mieć osobiste objawienie tego, że Jezus jest Panem i wiedzieć co z tego wynika, potem że Królem, następnie że ja jestem kapłanem Boga Żywego, dzieckiem Bożym itp. Wiedziałam, że bez tych osobistych objawień, będzie to kolejna pusta forma religijna, a tego szczerze nienawidziłam.

Kiedy czasami pytałam katolików, czy są królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem odkupionym, to patrzyli na mnie ze zdziwieniem i pytali czy zapisałam się do sekty. Mówiłam im, że przecież oni setki razy to we mszy wypowiadają. Dziś wiem, że dopiero w Chrystusie zasłona z oczu człowieka zostaje zdjęta i zaczyna on widzieć to, co wcześniej było dla niego zakryte. Poza Chrystusem człowiek może się spinać, prężyć, wysilać, próbować, usiłować i to wszystko na nic. Pusta religijność, ślepota i frustracja. Tylko w CHRYSTUSIE jest ŻYCIE, USPRAWIEDLIWIENIE PRZED OJCEM, POKÓJ i RADOŚĆ czyli KRÓLESTWO BOŻE w nas. On odpowiada na szczere wołanie, czego ja jestem najlepszym świadectwem. Drogi Przyjacielu, jeśli czytasz to świadectwo i Duch Święty porusza Twoje serce, to wiedz, że to ŻYCIE jest dostępne też dla Ciebie. Jeśli pragniesz spędzić resztę swoich dni na ziemi będąc pojednanym z Bogiem i całą wieczność w niebie z NIM, poproś aby Duch Święty objawił Ci prawdę o tym jak On widzi twoje dotychczasowe życie. Przeproś Go za swoją niezależność względem Niego, za obojętność i zakłamanie. Powiedz Mu, że chcesz Go poznać prawdziwie. On ma moc zrodzić Twojego ducha do nowego życia. Bez nowego narodzenia nie masz udziału w Królestwie Bożym, ani teraz, ani w wieczności. Tylko uznając przez wiarę ofiarę Jezusa Chrystusa na krzyżu, złożoną właśnie za Ciebie, może zaistnieć w Twoim życiu cud nowego narodzenia. Zrób jak Ci mówię, bądź w tym szczery, pokorny i konsekwentny, a wkrótce zobaczysz swoje przemienione życie, tak że się zdziwisz.

Zrodzona z Bożego Ducha- Jolanta Naumowicz-Repucha

.

Share This